Tak myślałem, że stare filmy z Bondem mnie nie zachwycą. A zaczęło się od daty premiery - gdy ją zobaczyłem już wyobraziłem sobie, jak to będzie wyglądać. I nawet dostałem słynną scenę pościgu, w której Connery siedzi w kabinie samochodu, a facet przewija za nim rolkę z tłem.
Cała reszta to banialuki klasy B(m.in legendarna scena oddychania pod wodą za pomocą bambusów) i sceny, które stały się kultowe, jednak były tak często przerabiane, zwłaszcza na komediową modłę, że gdy zobaczyłem pająka chodzącego po Bondzie albo bohatera, któremu towarzyszy muzyka podczas kolejnych ciosów, po prostu zacząłem się śmiać do rozpuku. Co innego, gdyby konwencja przyzwala na taki śmiech, ale ona była mega poważna. Twórcy naprawdę stworzyli czarny charakter w oparciu o dramat syna Niemca misjonarza i Chinki. Oni na poważnie serwowali głupoty z oczyszczaniem z radiacji, posypywaniem walizki talkiem/mąką w celu sprawdzenia, czy ktoś jej nie "macał". Dołożyli do tego bohatera pozera, który swoim nazwiskiem rozkłada nogi kobietom, a złych chłopców dusi w 2 sekundy jedną ręką.
Spodziewałem się nieskrępowanej rozrywki, cwaniaka/wodzireja/zgrywusa Bonda, porywających scen akcji, które wyprzedzają swoją epokę. Nawet byłem w stanie kupić uncję kiczu i tandety w formie np. siedziby geniusza zła. Dostałem transporter z miotaczem ognia, którego bali się tubylcy...
Nie prędko sięgnę po następnego Bonda z Seanem(mimo iż facet ma charyzmę).